Nowy Orlean
Klaus siedział w barze i rozmyślał o tym jak odzyskać miasto. Potrzebował do tego pomocy, by wampiry odeszły od Marcela. W tym wypadku musiał odnaleźć młodą czarownicę, która może tego dokonać. Jednak też jest kolejny problem, jak ją się znajdzie, trzeba będzie wymyślić plan w jaki sposób ma mu zaufać. Kątem oka dostrzegł na końcu sali jak Marcel rozmawia z jednym ze swoich wampirów, a potem wychodzi. Wampir jeszcze przez chwilę zostaje po czym również wychodzi. Nick zostawił szklankę i ruszył za wampirem. Szedł za nim ulicami, aż skręcił w jakąś uliczkę. Przycisnął go do ściany i wysunął kły.
- Teraz masz wybór przeżyć i pracować dla mnie albo umrzeć. - puścił chłopaka, który na oko miał 17 lat.
- Co wiesz na temat dziewczyny imieniem Davina? Czarownica.
- Pierwszy raz słyszę. - Nick wysunął znowu kły i przycisnął go ponownie. - Naprawdę nic nie wiem. - puścił chłopaka, który się trząsł. Musiał być przemieniony nie dawno.
- Jak masz na imię?
- Theo.
- Od teraz pracujesz dla mnie, ale udajesz, że pracujesz dla Marcela. Masz się dowiedzieć gdzie trzyma czarownicę, jedno twoje słowo o mnie, a zabije cię bardzo powoli.
Chłopak pokiwał głową i się oddalił. Nick wrócił z powrotem do baru, jednak już nie pił więcej. Chciał znaleźć czarownicę i odzyskać miasto. Z każdą sekundą czuł to coraz bardziej.
Ulice Mystic Falls
Bonnie szła spokojnie ulicami, miała zrobić małe zakupy, a wieczorem zajść do dziewczyn na pogaduchy. Słońce tego dnia paliło nie miłosiernie. Ostatnie takie dni w tym roku, cieszyła się, że nie będzie musiała już się topić w słońcu, ale będzie tęsknić za taką pogodą. Nie wiedziała czemu jej myśli co jakiś czas wracały do Merlina i jego smutnych kocich oczu. Szła między alejkami w sklepie i wybierała produkty, jakie miała kupić i wrzucała do koszyka. Miała dziwne wrażenie, że ktoś się jej przygląda. Rozejrzała się jednak nic nie zauważyła, potrząsnęła głową i dalej szła. W kolejnej alejce wzięła ostatni produkt, jaki był jej potrzebny. Odwróciła się z zamiarem pójścia do kasy, jednak na kogoś omal nie wpadła. Podniosła głowę i lekko się uśmiechnęła zdziwiona.
- Merlin, a ty co tu robisz? - wziął od niej koszyk.
- Szukam cię. - podeszli pod kasy.
- Z jakiego powodu?
- Chciałaś bym cię uczył. - pokiwała głową. - Masz czas dziś?
- Nawet teraz. - odpowiedziała jednym tchem na co się uśmiechnął szerzej.
- Tylko nie wiem po co mam cię uczyć, skoro nawet głupiego sztyletu nie mogę znaleźć.
- Już nie przesadzaj, sztylet ukryty jest przez mocne zaklęcie. A ty jesteś świetnym czarodziejem, Alice się wygadała. - zapłaciła za zakupy i wyszli na zewnątrz.
- Serio o mnie mówiła? - zapytał zerkając na nią.
- Troszkę i same dobre rzeczy. Uratowałeś ją i to nie raz.
Po kilku minutach byli w domu Bonnie. Rozpakowała zakupy nucąc pod nosem, stale czuła na sobie spojrzenie kocich oczu. Spojrzała na niego i kiwnęła głową na znak, że jest gotowa. Wyszli do ogrodu, gdzie Merlin zaczął pokazywać jej różne kombinacje ciosów. Miała wrażenie, że on się z niej naśmiewa. Miała uczyć się zaklęć, a nie sztuki walki. Jednak on wywierał duży nacisk na to by uczyła się ciosów. Nie odpowiadał na jej pytanie dotyczące magii, tylko poprawiał jej postawę ciała. Przez ponad godzinę uczyła się każdego ciosu, jaki kazał jej wykonać. Ustał patrząc na nią w ciszy.
- Teraz się skup i zamknij oczy. Oddychaj tak jakbyś miała zostać powietrzem, które wydychasz. - posłuchała jego słów. Po paru minutach wyciszenia kazał jej otworzyć oczy, podnieść nogę i patrzeć w pewien punkt przed nią.
- Zbierz swoją moc wewnątrz siebie. Poczuj ją, pomyśl, że chcesz ją uwolnić i traf w tą butelkę przed tobą. Pamiętaj o oddechu, pełne skupienie.
Ustał za nią i przyglądał jej się w ciszy. Na tym jak kontroluje własny oddech, jak utrzymuje równowagę. Butelka się leciutko zachwiała i przewróciła.
- Nic z tego, miała pęknąć. - powiedziała Bonnie stając normalnie.
- Musisz trochę poćwiczyć. - uśmiechnął się pokrzepiająco.
- A po co były te walki? Myślałam, że...
- Że nauczę cię magii. - dokończył za nią. - Jeśli myślałaś, że to koniec treningu na dziś to się mylisz. Teraz zobaczyć, dlaczego uczyłem cię ciosów.
Ustał na przeciwko niej z wielkim uśmiechem i zatarł ręce.
- Spróbuj mnie uderzyć. - spojrzała na niego dziwnie, ale zrobiła jak chciał. Myślała, że odparuje jej atak jakoś łagodnie, ale się myliła. Gdy tylko chciała go uderzyć to on wykonał unik i użył magii prawie się nie ruszając. Upadła boleśnie na ziemie, spojrzała na niego.
- Połączenie trzech rzeczy, skupienia, mocy która cię unieszkodliwiła i znajomość ciosów, które zwykle ktoś robi. Te trzy rzeczy umożliwiły mi pokonanie ciebie. Nie kiedy znajomość walki jest niczym w porównaniu do magii, ale uważam, że ci się przyda ta wiedza. Teraz ty.
- Ale nie dam rady. - zrobił minę sugerującą, że nie przyjmuje odmowy. Bonnie złapała większy wdech i zaczęła dalsze ćwiczenia. Jednak szybko przestała mieć siłę, robiła coraz wolniejsze ruchy. Uderzał w nią raz po raz, a ona cofała się do tyłu chroniąc się przed atakami. Szli tak, aż przygwoździł ją do drzewa. Oddychała ciężko, próbując się uspokoić. Przez chwilę patrzeli sobie w oczy, ale on po chwili się wycofał.
- Koniec na dziś, odpocznij. - pokiwała głową.
- Może chcesz się napić czegoś zimnego? - mówiła nadal łapiąc oddech.
- Później porozmawiamy. - puścił jej oko i wyszedł z ogrodu zostawiając ją samą. Usiadła ciężko na ziemi. Czuła jak jej każdy mięsień odmawia posłuszeństwa. Wcześniej myślała, że z niej drwi, a teraz wie, a nawet czuje, że było inaczej.
Przed kinem
Wiał lekki wieczorny wiatr, chłopak stał przed budynkiem i wyraźnie na kogoś czekał. Sprawdzał co chwilę godzinę na zegarku. Chodził zniecierpliwiony w kółko, myśląc, że już się nie doczeka.
- Tyler? - odwrócił się słysząc jej głos. Miała na sobie czerwoną , zwiewną sukienkę i botki kowbojskie.
- Myślałem, że już nie przyjdziesz. - powiedział oniemiały. - Wyglądasz...bosko.
- Chciałbyś. - zrobiła kilka kroków w przód. - I dziękuje. To jaki film?
- Komedia romantyczna.
- Żartujesz prawda? - dostrzegła po jego minie, że jednak nie żartuje. - Ok to zmiana filmu.
- A co nie lubisz romantyzmu? - powiedział z przekąsem.
- Jeszcze chwila a wrócę do domu. - powiedziała przewracając oczami. Uniósł ręce w geście rezygnacji i wystawił jej ramię. Kolejny raz przewróciła oczami, ale złapała jego ramię. Liv się uparła, że wybierze film, bo jak widać on nie ma gustu. Mimo tego, że nie chciała to dobrze się z nim bawiła. nie był nachalny jak większość chłopaków.
- Było..było całkiem spoko. - powiedziała, gdy wyszli po seansie. Nachylił się, żeby ją pocałować, ale się uchyliła.
- Było spoko, ale nie aż tak. - dodała.
- Rozumiem, pospieszyłem się. - pokiwała głową i już miała coś powiedzieć, ale ktoś jej to uniemożliwił.
- No no no siostra. Nie sądziłem, że będziesz chodzić na randki.
- Kai...nic ci do tego. - warknęła, było widać, że cała się napięła. Tyler wyczuł między nimi złą atmosferę, ale także sztylet, który wystawał z jego spodni. Dokładnie ten sam sztylet, którego szukają.
- Tyler możesz mnie odprowadzić? - spytała wciąż patrząc na brata, ten tylko kiwnął głową. Kai zaśmiał się z całej sytuacji i zrobił dwa kroki w przód.
- Wilczek nie da mi rady. - Tyler spojrzał na niego zaskoczony.
- Uważaj siostrzyczko. - nie powiedział nic więcej i zostawił ich samych. Tyler przyglądał się jej w ciszy, a ona patrzała w miejsce, gdzie przed chwilą stał jej brat. Czuła na sobie palące spojrzenie chłopaka.
- On tylko żartował, na mnie już pora. - zrobiła krok w przód, ale on ją zatrzymał łapiąc za ręce.
- Liv? Widzę, że to nie był żart.
- Puść, albo zacznę krzyczeć. - warknęła wyszarpując mu się. Puścił ją, stał w ciszy i przyglądał się jak odchodzi. W głowie ciągle mu dźwięczały słowa Kaia. Zastanawiał się jak wiele o nim wie i kim oni są.
Liv szła nie pewnym krokiem do domu. Odkąd zobaczyła Kaia w barze wiedziała, że od teraz będą kłopoty. Usłyszała dźwięk telefonu z torebki. Jej ręka się trzęsła, gdy otwierała zamek. Wyjęła telefon, lecz już nie zdążyła odebrać.
- Liv! - zobaczyła jak jej młodszy brat idzie ku niej - Miałaś nie chodzić sama.
- Poradzę sobie. Dodzwoniłeś się do ojca? - spytała z nadzieją.
- Tak, przyjadą jak najszybciej się da. - chciał coś dodać jednak zamilkł słysząc za sobą jak ktoś bije brawo.
- O to mi chodziło. - zobaczyli przed sobą Kaia z wielkim szatańskim uśmiechem. - Cały sabat niech się najlepiej zjawi. Tęskniliście za mną? - nic mu nie odpowiedzieli. - No jasne, że tak. Widzę to po waszych minach.
- Zostaw nas w spokoju. - powiedział twardo Luke podchodząc do niego, na co straszy z rodzeństwa się zaśmiał. Nim zdążyli zareagować to moc Kaia dusiła Luka. Kai stał patrząc na brata szyderczo z wyciągniętą ręką w jego stronę. Liv nie czekając dłużej użyła swojej magii, by pomóc bratu, jednak Kai był szybszy i w ułamku sekundy Liv została wystrzelona w powietrze. Przeturlała się po zimnym betonie.
- Jeśli chciałbym was zabić to zrobiłbym już dawno. - powiedział uwalniając Luka. Liv spojrzała na niego wycierając krew z ust.
- Nasz sabat wymaga, by jedno poświęciło swoje życie dla drugiej osoby. Czyli przeżyjesz albo ty albo ty. - wskazał kolejno na Luka i Liv. - Ojciec nie powinien się na to zgadzać. Chyba mi nie powiecie, że chcecie umrzeć? - spojrzał na nich oboje, którzy patrzeli po sobie z posępnymi minami.
- Tak myślałem. Jeśli chcecie żyć, to się do mnie przyłączycie. - klęknął przy siostrze.
- Nie ma takiej opcji. - mówiąc to Luke wstał. - Ty chcesz władzy, nie bez powodu zostałeś umieszczony na granicy świata.
- A ty jak myślisz siostrzyczko? - spojrzał w jej oczy. Chwile nic nie mówiła, jakby się zastanawiała. Po czym złożyła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko plunęła mu w twarz. Kai prychnął wycierając twarz i wstał uśmiechnięty. Podał rękę by pomóc jej wstać, jednak ona jej nie przyjęła. Wstała sama i zajęła miejsce przy Luku.
- Dobrze, więc skoro tak chcecie się bawić to pożałujecie. Przekażcie ojcu, że na niego czekam. - zniknął w ciągu jednej sekundy. Rodzeństwo spojrzało po sobie z bezradnością.
Nowy Orlean
Blondynka chodziła ulicami miasta, kierowała się powoli do siedziby Marcela. Chciała po tylu latach, chociaż móc go walnąć za to, że pozwolił Klausowi na zasztyletowanie jej. Doszła pod drzwi, ale nie mogła wykonać kolejnego ruchu. Bała się, potrząsnęła głową odpędzając tą głupią myśl. Weszła rozglądając się dookoła. Zrobiła parę kroków, cisza się rozchodziła wszędzie. Żadnego szelestu, stała na podwórzu. Zobaczyła schody, które prowadziły na górę. Miała już ruszyć ku nim, ale poczuła gwałtowne szarpnięcie za ramię, które bolało nie miłosiernie. Odwróciła się i zauważyła kilkoro wampirów, którzy się szykują do walki z nią.
- Skoro tak prędko wam do grobu to mogę to załatwić. - warknęła, usłyszała gwizd i w tej samej chwili wampiry się uspokoiły i wyszły rzucając jej dziwne spojrzenie. Kilkoro z nich patrzało w zupełnie inną stronę. Spojrzała w tamtym kierunku i zobaczyła jak Marcel schodzi schodami do niej.
- Rebecka jak zwykle pełna temperamentu. - podszedł do niej z szerokim uśmiechem, a ona od razu walnęła go w twarz. - A to za co?
- Wiesz dokładnie za co. - pokręciła ze smutkiem głową.
- Bex, wiesz doskonale, że nie miałem żadnych szans z Klausem.
- Ale mogłeś się mu przeciwstawić! - krzyczała pełna złości i żalu. - Nawet mnie nie szukałeś!
- O to jest nie prawda, szukałem cię wszędzie, gdzie usłyszałem o Klausie, ale bezskutecznie. - złapał jej twarz w dłonie i przyglądał się wręcz z uwielbieniem.
- Klaus będzie chciał wojny o miasto. Ja to wiem, za dobrze go znam, by wiedzieć, że nie odda komuś władzy. Dlatego proszę cię Rebecko, zastanów się, po której chcesz być stronie. Nick może znowu cię wykorzystać i zasztyletować. Ze mną będziesz bezpieczna. - patrzała w jego oczy, czuła się dokładnie tak jak setki lat temu. Czuła nadal coś do niego, wtedy nie umiałaby mu się oprzeć. A teraz była całkowicie zdezorientowana.
- Jak chcesz go pokonać?
- Mam swój sposób, czarownica.
- Ta o której mówił Kol? - pokiwał głową. - Gdzie ona jest?
Nic jej nie odpowiedział tylko musnął jej policzek. Wróciła do mieszkania, gdzie byli jej bracia, jednak nic nie mówiąc udała się do swojego pokoju.
Ulice
Alice wyszła z domu od rodziców i wracała z powrotem do Damona. Przesiedziała u nich cały poranek, rozmawiając o wszystkim. Wcześniej chciała, żeby przestali ją traktować jak małą dziewczynkę, a teraz tego właśnie potrzebowała. Nagle poczuła dziwny skurcz w brzuchu i usiadła na ławce.
- Dobrze się czujesz? - podniosła wzrok i zobaczyła chłopaka, który wyglądał na zmartwionego.
- Tak, tylko... - przy kolejnym skurczu złapała się za brzuch.
- Masz to pomoże. - wyciągnął do niej rękę - spokojnie to tylko tabletka przeciwbólowa.
Nie chętnie ją wzięła, nie dawała rady już wytrzymać z tym bólem. Tylko dlatego ją wzięła, połknęła czując dziwny smak ziół i odetchnęła powoli się uspokajając. A nieznajomy usiadł obok niej. Spojrzała na niego czując ulgę.
- Jestem Kai. - wyciągnął rękę, a ona ją potrząsnęła.
- Alice, jak to możliwe, że tak szybko to działa?
- Zioła z paracetamolem, przepis praprabaki. Zioła zagłuszają smakiem impuls bólu przesyłanego do mózgu. - uśmiechał się od ucha do ucha. Miała dziwne uczucie, że go już gdzieś widziała.
- Dzięki. - nie wiedziała co ma powiedzieć więcej, wstała powoli - Muszę już iść.
- Odprowadzę cię. - ustał za blisko niej, znowu poczuła dziwne przyciąganie i usłyszała w głowię jakby pieśń. Smutną pieśń, pełną śmierci.
- Nie, dzięki. Mój chłopak będzie zły. - ledwo udało jej się to powiedzieć i poszła przed siebie. Nadal słysząc tą pieśń, jak słabnie, aż w końcu ucicha. Szła drogą do domu Salvatore, miała wrażenie, że coś dziwnego się dzieje. Nie miała pojęcia jednak co. Dziwnie się czuła, nie mogła skupić myśli. Nie patrzała nawet na to, którą drogą idzie, szła przed siebie.
- Alice! - usłyszała nagle głos brata za plecami, odwróciła się lekko uśmiechając. - Co tu robisz?
- Idę do Damona, nie widać?
- To po drugiej stronie miasta, a ty zaraz dojdziesz do jego granicy. - rozejrzała się, dopiero zauważyła, że znajdują się nie daleko lasu. Czuła dziwne przyciąganie, jakby las chciał, żeby tam przyszła.
- Chodź. - wyciągnął do niej rękę, a ona po chwili nie pewności ją złapała. Szli tak w drogę powrotną. Czuł, że z jego siostrą coś się dzieje, od momentu, gdy się wybudziła. Jednak nie pytał o nic, nie chciał jej niepokoić. Musi o tym powiedzieć Damonowi, na razie rodzicom wolał nic nie mówić. Już za dużo razy się o nich zamartwiali.
Salon Salvatore
Elena siedziała w salonie i patrzała na płomienie w kominku. Chciała porozmawiać z Alice, jak do tej pory nie miała okazji. Wiedziała, że dziewczyna nie długo przyjdzie do Damona. Źle się czuła z tym co widziała w barze. Nie musiała długo czekać, po paru minutach, usłyszała skrzypnięcie drzwiami. Wstała i zobaczyła jak Alice wnosi do domu torbę pełną zakupów.
- Nie musiałaś nic kupować. - powiedziała pomagając jej.
- To nie ja tylko mój braciszek. Uważa, że Damon jako wampir nie jada, więc ja tu z głodu padnę.- powiedziała szczerząc ząbki. - A ty nie ze Stefanem?
- Chciałam z tobą porozmawiać. To w barze, ja... - nie zdążyła nawet dokończyć.
- Wiem, co chcesz powiedzieć. I to też wiem, nie mam do ciebie żalu, tylko czasem zastanawiam się czy naprawdę przestało mu zależeć w ten sposób na tobie.
- On cię naprawdę kocha. Widać to gołym okiem, że jesteś dla niego najważniejsza. Jak umarłaś to świrował gorzej niż można by było przypuszczać. Przy tobie jest inny bardziej wesoły i otwarty.
Uśmiechnęła się słysząc to, po chwili usłyszały skrzypnięcie drzwi. Alice wyjrzała zza drzwi kuchennych, ale nikogo nie zauważyła. Nagle poczuła pociągnięcie za ręce i wylądowała na rękach Damona.
- No chyba się mnie nie boisz? - spytał z uśmiechem i wniósł ją do kuchni. - O hej Eleno, Stefek cię wygonił? - spytał raz na nią zerkając. Nie mógł oderwać wzroku od Alice, którą postawił.
- Tak wygonił. Mówiłam ci. - dziewczyny się zaśmiały, a on spojrzał po nich zdezorientowany.
- Ale o co chodzi?
- Nic, nic, takie tam babskie sprawy. - powiedziała Alice i cmoknęła go w policzek.
- Dobrze nie wnikam. Możesz się spakować.
- Co? Dlaczego? - zdziwiona na niego patrzała tak samo jak Elena.
- Zabieram cię do domku nad jeziorem. - złapał w dłoń jabłko - Teraz mam kogo. - pomachał brwiami i ugryzł sporą część jabłka. Zostały same w pomieszczeniu, teraz miała pewność co do jego uczuć. Nie chciała być jakimś zastąpieniem i nim nie jest. Z wielkim uśmiechem weszła na górę i spakowała kilka rzeczy do torebki. Cieszyła się, że zostawiła je u Damona, w ten sposób nie musiała wracać do domu Tylera. A tam by się natknęła na braciszka, który by żartował z tego jak ona mogła się zakochać w wampirze.
- Zakochać? - spytała samą siebie trzymając jedną z koszulek w dłoni. Sama siebie zaskoczyła tą myślą, po woli do niej dochodzi to, że się zakochała. Nagle poczuła na swojej szyi pocałunek, potem kolejny.
- Dasz mi się spakować? Bo jeszcze chwila i zmienię zdanie. - wyszeptała cicho rozkoszując się każdym pocałunkiem.
- Nie zmienisz. - wymruczał.
- Aż taki pewny tego jesteś? - nie chciała by przerywał, ale to oznacza, że wylądują w łóżku i się w końcu nie spakuje.
- To daj mi skończyć. - otworzyła oczy i się do niego odwróciła. Spojrzał na nią tak, że jej serce biło jeszcze szybciej i lekko musnął jej usta. Z uśmiechem skończyła pakowanie rzeczy, zeszła z torebką na dół gdzie czekał na nią Damon. Otworzył przed nią drzwi i wsiedli do samochodu. Jadąc drogą rozmawiali i śmiali się. Nie mogła uwierzyć, że pobyt w tym świecie dla niej będzie tyle oznaczać. Z jednej strony była wdzięczna Sharon, bo teraz mogła patrzeć w roześmiane oczy ukochanej osoby.
Poddasze
Promienie słoneczne ledwie się dostawały do środka pomieszczenia, przez zasłony. Lampy były pozapalane oświetlając ciemność. Tylko lekki podmuch wiatru orzeźwiał pomieszczenie. Dziewczyna siedziała na łóżku pisząc w notesie. Chciała wyjść w końcu na zewnątrz, poczuć świeże powietrze na skórze. Marzyła też o kimś do rozmowy. Miała Marcela i tylko jemu ufała, ale pragnęła poznać także inne osoby. Usłyszała skrzypnięcie drzwi i zobaczyła jak Marcel wchodzi do niej z wielkim ciastem, które uwielbiała.
- Jak się czujesz? - zapytał, jak już siedzieli i jedli ciasto.
- Jest ok, tylko, że chciałabym już wyjść stąd. - zauważył smutek w jej głosie.
- Rozmawialiśmy o tym, ale coś wymyśle, żebyś się nie nudziła. Teraz jest nie bezpiecznie, zwłaszcza jak Klaus tu jest.
- Ufasz mu?
- Jasne, że nie. Dlatego musisz tu zostać, będzie chciał cię wykorzystać do swoich celów. - pocałował ją w czoło i wyszedł. Przeturlała się po łóżku, aż dotarła do zasłonki. Lekko ją uchyliła i zobaczyła jak Marcel odchodzi. Znowu została sama, wiedziała, że ją chroni, ale zaczynała powoli układać w głowie plan na wyjście na zewnątrz. Potrzebowała tylko kilku rzeczy, poszperała w pudłach i znalazła długi płaszcz. Nie było tego dnia bardzo gorąco, przez co miała pewność, że się nie ugotuje. Nałożyła go na siebie i spojrzała w lusterku. Westchnęła głęboko i podeszła do drzwi. Sięgnęła do klamki, jednak nim ją złapała to się zawahała. Nie chciała się sprzeciwiać Marcelowi, ale to było silniejsze od niej. Już po chwili poczuła na sobie orzeźwiające chłodne powietrze. Szła między ludźmi uśmiechnięta. Nie mogła uwierzyć, że po tak długim nie wychodzeniu, każdy nawet najmniejszy szczegół sprawia radość. Doszła do straganów, gdzie kupiła parę kwiatów. Wiedziała, że umiejętności magiczne i wykradania się jej przydadzą nie raz. Nawet Marcel nie zauważył kiedy zniknęły jego pieniądze, które nosił w spodniach. Rozpromieniona chodziła i mówiła każdemu dzień dobry. Nagle na kogoś wpadła, chciała przeprosić, ale zaniemówiła, gdy zobaczyła na kogo wpadła.
- To ty. - usłyszała z jego ust.
- Kol... - wyszeptała cicho, już chciała się wycofać i uciec, ale powstrzymał ją.
- Nic ci nie zrobię. - szykowała się do użycia magii. - pełno tu ludzi nie sądzisz? - dopiero teraz się opanowała, miał rację nie mogła użyć magii. Nie w tym miejscu.
- Chodź pogadamy, ale nie o magii tylko tak normalnie, zgoda? - brakowało jej rozmowy z kimś, ale nie chciała by tym kimś był brat Klausa. Kiwnęła jednak głową i dała mu się zaprowadzić do jakiegoś baru, gdzie usiedli w dalszym kącie, by nikt im nie przeszkadzał. Tak jak Kol powiedział, ani słowem nie wspomniał o magii, Marcelu, Klausie innych podobnych rzeczach. Rozmawiali o innych rzeczach, nie spodziewała się, że tak chętnie będzie z nim rozmawiać i żartować. Kol wydawał się zupełnie inny od tego co mówił Marcel.
- Muszę już iść. - wstała nagle, gdy tylko spojrzała na zegar.
- Odprowadzę cię. - również wstał i szybko ustał obok niej, ale ona zaprzeczyła ruchem głowy. - To kiedy będziemy mogli znowu porozmawiać? - spytał z nadzieją, a Davina pomyślała, że to może być pułapka.
- Jutro o tej porze tutaj, jeśli będzie twój brat...
- Nie będzie, obiecuje. - nie dała rady w to uwierzyć, ale tylko pokiwała głową. Nachylił się i pocałował ją w policzek, poczuła gorąco na nim. Przez chwilę patrzyła na niego w ciszy, a potem ruszyła przed siebie, w drogę powrotną.
Salon Tylera
Siedzieli przy stole i od dobrych kilkunastu minut dyskutowali o tym jak mają wrócić do domu. Will nic nie wspomniał o dziwnym zachowaniu siostry, ale nie mógł o tym zapomnieć, ani na chwilę. Bał się, że znowu coś się stanie złego. Nie mogli jeszcze wrócić do domu, nie mogli utworzyć, żadnego portalu prawdopodobnie przez to, że Sharon rzuciła zaklęcie uniemożliwiające to. Musieli teraz znaleźć sztylet, to jedyny sposób, żeby zdjąć zaklęcie i stworzyć portal. Do mieszkania wszedł Merlin i spojrzał po ich twarzach.
- Nie mogę go namierzyć... - nie skończył mówić, bo Regina mu przerwała gwałtownie.
- Znowu. Co za pożytek z ciebie. - burknęła patrząc na niego.
- Nie dałaś mi skończyć, Wasza Wysokość. - dodał z przekąsem. - Magia, która zamaskowała go jest bardzo mocna. Potrzebuje trochę czasu i namierzę sztylet.
- Nie będzie takiej potrzeby. - do salonu wszedł Tyler i usiadł na sofie - Wiem, gdzie on jest.
Streścił im całe zajście sprzed kina i o tej dziewczynie. Teraz wiedzieli gdzie szukać sztyletu, ale też się dowiedzieli, kto jest ich prawdopodobnie kolejnym wrogiem. Musieli być gotowi na kolejne walki. Will usiadł ciężko w fotelu, miał nadzieję, że to będzie koniec niebezpieczeństw. Pokonali Sharon, a teraz mieli stanąć do walki z kolejnym wrogiem. Zaczął wątpić w to, że uda im się kiedykolwiek wrócić do domu.